wtorek, 8 kwietnia 2014

Bieda




 Kiedy człowiek przylatuje do jednego z najbiedniejszych krajów świata, stara się do tego jakoś psychicznie przygotować. Wyobraża sobie masy żebraków na ulicach, wygłodniałe dzieci z wielkimi brzuchami, które w desperackiej próbie odwrócenia niefortunnego losu wyciągają rękę do Przybysza z Zachodu. 


Zastanawia się wręcz nad moralną stroną jego decyzji o podróży w ten akurat zakątek wszechświata, gdzie ogrom beznadziei wydaje się nie mieć dna. 


Jest więc dla Niego kompletnym szokiem wyjście na ulicę w Yangonie. Powód jest tyleż prosty, co zaskakujący - ludzie zamiast żebrać uśmiechają się do niego tak radośnie, że aż strach, czy im czubek głowy nie odpadnie. Nie można się na chwilę zatrzymać na ulicy, bo zaraz ktoś chce wskazać drogę, bądź opowiedzieć coś o okolicy. Kiedy Przybyszowi coś się stanie, dajmy na to odkręci się pedał w wypożyczonym rowerze, nie zastanawiają się nawet chwili. Biorą młotek i wbijają śrubkę na należne jej miejsce. Co pewnie by nie dziwiło, gdyby nie fakt, że nie żądają za tą pomoc złamanego centa. Zdają się wręcz być oburzeni, kiedy im się wynagrodzenie proponuje. Zapłacić udało mi się dopiero za drugim razem, kiedy to śrubkę trzeba było wymienić. Wtedy niezwykle sympatyczny pan, który miał stragan na ulicy i zajmował się naprawą urządzeń wszelakich, poszedł do pobliskiego sklepu, kupił odpowiednią część i ją dla mnie zamontował. Przy pomocy młotka, rzecz jasna. Zapłata, ma się rozumieć, dotyczyła jedynie ceny kupna śrubki, wszystko inne było gratis.

 Bo to przecież jedynie pomoc bliźniemu, coś, co każdy człowiek zrobiłby dla drugiego bez chwili zastanowienia. Prawda? 

Okej, brak pieniędzy może być widać na każdym kroku – ale nie w ludziach. To zresztą nie tylko chodzi o zachowanie. Myślę, że kiedy w gorący letni dzień wsiądę do zatłoczonego autobusu w Cottbus, zatęsknię do poczucia higieny Birmańczyków. Nieprzypadkowo zresztą jeden z klasztorów buddyjskich, położonych w pobliżu Mandalay ma wśród swoich naczelnych zasad „będę czysty”. 




Należy przy tym pamiętać, że prawie każdy młody Birmańczyk-buddysta przez pewien czas jest mnichem. Pytanie pozostanie otwarte, na ile ten czas spędzony tam przekłada się na ich dalsze postępowanie. Z naszego punktu widzenia byłoby to zapewne odebrane jako strata czasu, podobnie jak ma to miejsce z obowiązkową służbą wojskową. 



To może być jednak zła ocena. My, jako społeczeństwo koncentrujemy się właściwie wyłącznie na tym, by „robić karierę”. To zakłada odrzucenie wszelkich czynności, które nie są podporządkowane temu celowi. Rozwój duchowy, moralny nie jest więc konieczny – jest przeszkodą. Można argumentować, że takie podejście daje nam lepszą pozycję w świecie, że dzięki temu jesteśmy bardziej konkurencyjni. Pytanie tylko, czy cena, jaką za to płacimy nie jest zbyt duża. 

Ale odbiegam od tematu. Kiedy wysiadaliśmy z samochodu we wspomnianym wcześniej klasztorze, kierowca powiedział nam, że za około pół godziny mnisi zbierają się na śniadanie, tworząc coś w rodzaju procesji. Czego nam nie powiedział, możecie podziwiać na zdjęciach. Przybywa tam również mniej sympatyczny szpaler popychających się, pokrzykujących i zachodzących sobie (i mnichom) drogę turystów. 

My również, oczywiście, byliśmy częścią tego spektaklu, tak samo jak jesteśmy częścią zachodniej cywilizacji. Pomimo pewnych negatywnych odczuć, powiedziałbym nawet wstydu, pozostaliśmy na miejscach. Chęć zobaczenia czegoś, zrobienia zdjęcia, zdobycia pewnej rzeczy, którą można by się pochwalić, która pokaże nas lepszymi w oczach innych była zbyt duża. Tak nas wychowano, w takim świecie żyjemy. Naprawdę wątpię, by znalazł się tam choć jeden przybysz, który chciał czegoś innego, który pragnął rozwinąć ducha, a nie materię.



Ten klasztor nie był w ścisłym, materialistycznym sensie bogate. Wspólne prysznice stojące gdzieś na zewnątrz, proste pokoje, mała biblioteka, świątynia, jadalnia. Sami mnisi posiadają, z tego, co wiem trzy różne szaty, buty, trochę przyborów osobistych. Obok nich, z kolei, stanęła grupa uzbrojona w minimum najnowsze tablety, aparaty fotograficzne warte parę, może nawet paręnaście średnich rocznych pensji Birmańczyków. Nie licząc jednej pary chińczyków, którzy mieli na sobie i przy sobie życiowe pensje lokalnych mieszkańców. Bogacze i biedacy, mali i wielcy tego świata stanęli naprzeciw siebie.


I tylko któż odgadnie, którzy są którymi?


tekst: Kornel
zdjęcia: Ewa/Kornel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz