Kiedy człowiek przylatuje do jednego z najbiedniejszych
krajów świata, stara się do tego jakoś psychicznie przygotować. Wyobraża sobie
masy żebraków na ulicach, wygłodniałe dzieci z wielkimi brzuchami, które w
desperackiej próbie odwrócenia niefortunnego losu wyciągają rękę do Przybysza z
Zachodu.
Zastanawia się wręcz nad moralną stroną jego decyzji o podróży w ten
akurat zakątek wszechświata, gdzie ogrom beznadziei wydaje się nie mieć dna.
Jest więc dla Niego kompletnym szokiem wyjście na ulicę w
Yangonie. Powód jest tyleż prosty, co zaskakujący - ludzie zamiast żebrać
uśmiechają się do niego tak radośnie, że aż strach, czy im czubek głowy nie
odpadnie. Nie można się na chwilę zatrzymać na ulicy, bo zaraz ktoś chce
wskazać drogę, bądź opowiedzieć coś o okolicy. Kiedy Przybyszowi coś się
stanie, dajmy na to odkręci się pedał w wypożyczonym rowerze, nie zastanawiają
się nawet chwili. Biorą młotek i wbijają śrubkę na należne jej miejsce. Co
pewnie by nie dziwiło, gdyby nie fakt, że nie żądają za tą pomoc złamanego
centa. Zdają się wręcz być oburzeni, kiedy im się wynagrodzenie proponuje. Zapłacić
udało mi się dopiero za drugim razem, kiedy to śrubkę trzeba było wymienić.
Wtedy niezwykle sympatyczny pan, który miał stragan na ulicy i zajmował się naprawą
urządzeń wszelakich, poszedł do pobliskiego sklepu, kupił odpowiednią część i
ją dla mnie zamontował. Przy pomocy młotka, rzecz jasna. Zapłata, ma się
rozumieć, dotyczyła jedynie ceny kupna śrubki, wszystko inne było gratis.
Bo to
przecież jedynie pomoc bliźniemu, coś, co każdy człowiek zrobiłby dla drugiego
bez chwili zastanowienia. Prawda?
Okej, brak pieniędzy może być widać na każdym kroku – ale
nie w ludziach. To zresztą nie tylko chodzi o zachowanie. Myślę, że kiedy w
gorący letni dzień wsiądę do zatłoczonego autobusu w Cottbus, zatęsknię do poczucia
higieny Birmańczyków. Nieprzypadkowo zresztą jeden z klasztorów buddyjskich,
położonych w pobliżu Mandalay ma wśród swoich naczelnych zasad „będę czysty”.
Należy przy tym pamiętać, że prawie każdy młody Birmańczyk-buddysta przez pewien czas jest mnichem. Pytanie pozostanie otwarte, na ile ten czas spędzony tam przekłada się na ich dalsze postępowanie. Z naszego punktu widzenia byłoby to zapewne odebrane jako strata czasu, podobnie jak ma to miejsce z obowiązkową służbą wojskową.
To może być jednak zła ocena.
My, jako społeczeństwo koncentrujemy się właściwie wyłącznie na tym, by „robić
karierę”. To zakłada odrzucenie wszelkich czynności, które nie są
podporządkowane temu celowi. Rozwój duchowy, moralny nie jest więc konieczny –
jest przeszkodą. Można argumentować, że takie podejście daje nam lepszą pozycję
w świecie, że dzięki temu jesteśmy bardziej konkurencyjni. Pytanie tylko, czy
cena, jaką za to płacimy nie jest zbyt duża.
Ale odbiegam od tematu. Kiedy wysiadaliśmy z samochodu we
wspomnianym wcześniej klasztorze, kierowca powiedział nam, że za około pół
godziny mnisi zbierają się na śniadanie, tworząc coś w rodzaju procesji. Czego
nam nie powiedział, możecie podziwiać na zdjęciach. Przybywa tam również mniej
sympatyczny szpaler popychających się, pokrzykujących i zachodzących sobie (i
mnichom) drogę turystów.
My również, oczywiście, byliśmy częścią tego
spektaklu, tak samo jak jesteśmy częścią zachodniej cywilizacji. Pomimo pewnych
negatywnych odczuć, powiedziałbym nawet wstydu, pozostaliśmy na miejscach. Chęć
zobaczenia czegoś, zrobienia zdjęcia, zdobycia pewnej rzeczy, którą można by
się pochwalić, która pokaże nas lepszymi w oczach innych była zbyt duża. Tak
nas wychowano, w takim świecie żyjemy. Naprawdę wątpię, by znalazł się tam choć
jeden przybysz, który chciał czegoś innego, który pragnął rozwinąć ducha, a nie
materię.
Ten klasztor nie był w ścisłym, materialistycznym sensie
bogate. Wspólne prysznice stojące gdzieś na zewnątrz, proste pokoje, mała
biblioteka, świątynia, jadalnia. Sami mnisi posiadają, z tego, co wiem trzy
różne szaty, buty, trochę przyborów osobistych. Obok nich, z kolei, stanęła
grupa uzbrojona w minimum najnowsze tablety, aparaty fotograficzne warte parę,
może nawet paręnaście średnich rocznych pensji Birmańczyków. Nie licząc jednej
pary chińczyków, którzy mieli na sobie i przy sobie życiowe pensje lokalnych
mieszkańców. Bogacze i biedacy, mali i wielcy tego świata stanęli naprzeciw
siebie.
I tylko któż odgadnie, którzy są którymi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz