Była noc, mi było zimno, a Kair śmierdział. Kawę podano mi
podłą, dziwni osobnicy o śniadej skórze porozumiewali się za pomocą kompletnie
niezrozumiałych dźwięków. Jakimś tylko cudem nie siedzieliśmy w dworcowej
kawiarni na rozpadających się plastikowych krzesełkach, a na w miarę solidnych,
metalowych. Chwilkę wcześniej udało nam się kupić bilety, ale tylko dzięki
temu, że znalazł się pan z Tourist Police, który świergolił co nieco po
angielsku. Była trzecia w nocy, do pociągu jeszcze trzy godziny, do powrotu do
Europy pięć tygodni. Tej nocy wszystko było obce, groźne, nieznane.
Nienawidziłem tego. Nienawidziłem również tego przemiłego policjanta, który
pytał się, nie mogąc zrozumieć – dlaczego do Tanty?
Chciałem mu postawić piwo, którego pewnie nie pijał, bo sam
nie bardzo potrafiłem zrozumieć sens tej podróży. W Europie jest przecież tyle
do zwiedzania, a do tego, co najważniejsze, są Europejczycy. Różni się trochę taki
Niemiec od Francuza czy Polaka, ale by ich rozróżnić trzebaby pewnie zjeść
żabę. Po jaką więc cholerę ją (Europę, nie żabę) opuszczać?
W pociągu nie było
lepiej. Co prawda Moja Dopiero-Co Małżonka zachwycała się nimi, ale dla mnie to
one były jak wagon kolonijny do Zakopanego w późnych latach
dziewięćdziesiątych*. Sama Tanta też zresztą nie powalała. Ale co ja tam będę
gadać po próżnicy – ilu z Was, PT Czytelnicy, ma pojęcie, gdzie to miasto leży?
Co tam jest? No właśnie. A ja tam wylądowałem, gdzieś na końcu świata, w
dwumilionowym mieście, gdzie turystów było dwóch. Jedyny miejscowy hotel miał
cztery gwiazdki, ale dwie odpadły. Jak ja wtedy chciałem do mojego ukochanego,
przytulnego hoteliku w Baden – Baden! Ale to właśnie tam, w hotelu
„Panorama”**, przy mojej pierwszej prawdziwej wodnej fajce, coś we mnie pękło. Czy
to przez Pana Węgielkowego, z podkręconym wąsem, który z przemiłym uśmiechem co
pół godziny donosił ognia, czy jednak coś było w tej pysznej kofcie z
przydrożnego baru, w którym jeszcze przed godziną bałbym się zamówić wodę?
Historia tego dylematu nie rozstrzygnie.
Prawdą jest jednak, że tam zrozumiałe, dlaczego to wszystko
było takie złe, obskurne i straszne. Bo było inne. Nie gorsze, choć
pewnie również nie lepsze od tego, co miałem na co dzień, ale w każdym bądź
razie nieznane. Bo to wcale nie duma szalona, ale to uczucie, ten strach, jest
naszą codzienną pożywką dla nietolerancji, dla nacjonalizmów, dla rasizmu. A
podróż, choćby właśnie w nicość, choćby do Tanty, staje się egzorcyzmem dla
naszych demonów.
Słusznie więc prawił Tolkien w Hobbicie, że niebezpiecznie
jest zrobić pierwszy krok w podróży. Ponieważ właśnie on na zawsze odmienia
nasze życie, a powrót do domu, z którego wyruszyliśmy, już nigdy nie będzie
możliwy.
Tylko kto chciałby tam wracać, skoro zawsze zabraknie tam
srebrnych łyżeczek?
*Kto nie jechał – nie zrozumie. To był inny, fantastyczny
świat, w którym w jednym przedziale siedziało się nago, bo sauna, w drugim
natomiast na oknach osiadały hałdy śniegu.
** Jak będziecie znów w Egipcie wybierzcie się tam.
Absurdalnie magiczne miejsce i najlepsze Shishe na świecie. Basta!
tekst: Kornel
zdjęcia: Ewa/Kornel
Hej,
OdpowiedzUsuńBardzo fajny blog. Masz od nas jeden punkcik w konkursie Blog Roku:)
Pozdrawiamy,
Republika Podróży
Hej,
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki ;).
Pozdrawiamy gorąco,
Ewa & Kornel