wtorek, 17 marca 2015

The Star-Spangled Banner




Oh, say can you see, by the dawn's early light,

Zanim zacznę, muszę się Wam do czegoś przyznać. Nie byłem, jak to się ładnie dzisiaj mówi, fanbojem USA. Jechałem tutaj, z przekonaniem, że mnie się tu nie spodoba. Że mnie ten kraj odrzuci, swoją kiczowatością i nierzeczywistością.


What so proudly we hailed at the twilight's last gleaming?

Przez pierwsze dwa-trzy dni było inaczej. Amerykanie ujęli mnie swoją otwartością, serdecznością, ciekawością świata. Krzemowa Dolina wreszcie oczarowała mnie technologicznymi fajerwerkami, splendorem nowoczesności i zapowiedzią świata, który miał nadejść. Konferencja AAAS, w której miałem przyjemność uczestniczyć, należała do jednych z najlepszych i najbardziej stymulujących intelektualnie przeżyć.  

San Francisco, CA,  Market Street

Whose broad stripes and bright stars, through the perilous fight,

Jednak nawet w tym pierwszym okresie ta fasada zdawała się niewiele bardziej prawdziwa niż ulice Stars Hollow w Warner Bros. Studios. Głównie dlatego, że na konferencji można było spotkać przedstawicieli wszystkich kolorów, pod warunkiem, że odpowiada nam kolor biały, z wyraźnym dodatkiem Azjatów. Latynosi owszem, byli, zajmowali się obsługą konferencji, natomiast ludzie o zdecydowanie ciemniejszym kolorze skóry dzielili się na dwie kategorie – albo byli przyjezdnymi z krajów afrykańskich, albo żebrali przy wejściu.

O'er the ramparts we watched, were so gallantly streaming?

Skoro już przy tym jesteśmy, to nie sposób nie wspomnieć o tym, co mnie osobiście najbardziej rzuciło się w oczy. Czyli tabunach, armiach bezdomnych, koczujących gdzie popadnie. Ci ludzie są wszędzie, na placach, w autobusach, w metrze, w pociągu, na dachu, w lodówce, nawet w puszkach z zupką Campbella.

To boli.

Uliczny grajek, Chinatown, San Francisco

And the rockets' red glare, the bombs bursting in air,

Autentycznie. To boli, kiedy wychodzisz z disneyowskiego musicalu o dzielnych gazeciarzach z Nowego Jorku, żyjących nota bene na ulicy, którzy podjęli skuteczną walkę z pazernym panem Pulitzerem. Praktycznie nikt z widzów nie zatrzymuje się, by dać choć parę centów współobywatelom śpiącym na United Nations Square. Każdy z nas wbijał oczy w chodnik, śpiesząc do domu, podśpiewując pod nosem piosenki biedaków, którzy zatrzęśli możnymi. Każdy z nas ściskał w ręku pudełko z figurynką, którą dostaliśmy z okazji premiery. Każdy z nas starał się nie słyszeć pytań, czy ktoś z mijanych też kiedyś taką dostanie, skoro rozdają je za darmo.


Gave proof through the night that our flag was still there.

Wyobrażałem sobie, że się zatrzymam. Że się kogoś z nich zapytam, czy ma może dziecko, które z tej figurynki ucieszyłoby się bardziej niż ja. U którego nie pokryłoby się kurzem na strychu. Widziałem siebie, jak okazuję wspaniałomyślność, moralność i dobroć.

Ale się nie zatrzymałem.

Hollywood Blvd, Los Angeles, CA. Po prawej Oscar, po lewej żebracy.

Bo to była moja figurynka, mój suwenir, moja pamiątka. Moja własność. W tym jednym momencie zrozumiałem także, że stałem się, nie, wróć, że zawsze byłem Ameryką.

Tym szczytem ludzkich możliwości, marzeń i pragnień, krańcowym rozwojem naszej, zachodniej cywilizacji.

O say, does that star-spangled banner yet wave
O'er the land of the free and the home of the brave?

1 komentarz: