sobota, 10 maja 2014

Rower, Ząb i Sabaki.




Siedzę właśnie u stomatologa, bo muszę naprawić mój ząb. Ząb od jakiegoś czasu nadszarpnięty zębem czasu, ale został doprawiony w trakcie naszego ostatniego pobytu w Armenii, kiedy nowopoznani koledzy rzucili mi na głowę kask rowerowy – czyt. próbowali mi go założyć. I to właśnie o mieszkańcach tej części Azji będzie mowa. 






Siłą Kaukazu mieli być ludzie. Bo choć biedni, to otwarci. Mieli się dzielić wszystkim, co maja, choć maja niewiele. Mieli kochać Polaków i lubić z nimi spędzać czas - bo WY kiedyś byliście po naszej stronie. Mieli częstować kolacjami, zapraszać do domu, przenocować turystę nie chcąc za to pieniędzy i jeszcze dając mu prowiant na dalsza drogę. 

Raj utracony? Nie!! Gruzja i Armenia, bo w trakcie naszej podróży potwierdziło się wszystko!

Zaczęło się właściwie już w samym Tbilisi. Od rana chodził po naszym hostelu przesympatyczny Gruzin i próbował znaleźć właścicieli "tych kartonów z rowerami, co leżą na dole". Jak już mu się to udało, opowiedział o całym swoim kraju i o tym gdzie by tu najlepiej rowerem pojechać. Przeanalizowaliśmy wszystkie możliwe trasy, przejrzeliśmy mapy. 


Nie udało nam się nawet z Tbilisi wyjechać a już pojawili się następni chętni na przywitanie tych świrów na rowerach, co to jakieś cienkie opony mają (pewnie turysta biedny, bo go na inne nie stać…). Robiliśmy przerwę na stacji benzynowej - mieliśmy tylko kupić wodę ( nie wódę), a zakończyło się godzinnym nieustającym bruderschaftem z panami w ilości prawie dziesięciu. Skutecznie walczyli z bezrobociem w stolicy Gruzji uzupełniając tamtejsze wehikuły w gaz. Co ciekawe, byli bardzo światowi i każdy z nich władał innym "zagramanicznym" językiem - i tak jeden znał trochę angielskiego, jeden hiszpański a jeszcze inni szprechali trochę po niemiecku. Wybuchowa mieszanka wynikała oczywiście z faktu, ze każdy z nich już na jakiejś stacji wcześniej pracował i języka danego kraju zdążył trochę podłapać.





































Następny dzień nie był lepszy - tym razem radośnie podjeżdżając do monastyru Haghpat trafiliśmy na gromadę "Armenistanczyków". Pokazywali z daleka charakterystyczny znak kciuka i palca wskazującego z ok.3cm (czyt.25ml) przerwą pomiędzy nimi. Skończyło się na urodzinach jednego z młodych kolegów, zorganizowanych w deszczu pod wiatą i grillem i tańcami a także prowiantem na następny dzień. Wszystko uraczone coraz to ciekawszymi toastami. 






Największą jednak pomoc uzyskaliśmy od naszych kaukaskich kolegów w przedostatni dzień naszej cudownej wycieczki, który to miał być spokojny i bez szaleństw, ale oczywiście - nie wyszło. Po 2-godzinnym przejeździe przez Tbilisi i wyjechaniu w góry zostaliśmy dopadnięci przez watahę psów i okazało się, ze rowerem da się jechać w tempie 30km/h i to nawet pod górę o całkiem sporym nachyleniu. A że już się ciemno robiło i nie chcieliśmy wracać tym samym cudnym szlakiem, złapaliśmy „stopa”, panu w busie usiłując tłumaczyć na migi, że my naprawdę chcemy jechać gdziekolwiek, byle daleko stąd. I tak ruszyliśmy jak w mordę strzelił w kierunku na Rosję. Przy wychodzeniu z autobusu jedna z uczestniczek wyprawy zaproponowała nam, ze możemy u niej zostać, bo ma akurat daczę w pobliskiej wiosce. 



Niesamowite było obserwowanie, jak w takiej wiosce żyją kobiety i jak sobie pomagają.  Po przyjeździe pani wykonała kilka telefonów i już po kilku minutach zmaterializowały się okoliczne sąsiadki i inne „babuszki” celem przyniesienia czegoś na kolację dla tych przedziwnych gości. Nasza gospodyni przywiozła coś ze stolicy, panie zrobiły jakieś nowe obrusy w swoich domkach, wymieniły się, kurki zniosły jajka na kolację i wszystko się kręci. Bez obrotu pieniądzem. 

A można, a można…




 tekst: Ewa
zdjęcia: Ewa / Kornel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz