Siedzę właśnie u stomatologa, bo muszę naprawić mój
ząb. Ząb od jakiegoś czasu nadszarpnięty zębem czasu, ale został doprawiony w
trakcie naszego ostatniego pobytu w Armenii, kiedy nowopoznani koledzy rzucili
mi na głowę kask rowerowy – czyt. próbowali mi go założyć. I to właśnie o
mieszkańcach tej części Azji będzie mowa.
Siłą Kaukazu
mieli być ludzie. Bo choć biedni, to otwarci. Mieli się dzielić wszystkim, co
maja, choć maja niewiele. Mieli kochać Polaków i lubić z nimi spędzać czas - bo
WY kiedyś byliście po naszej stronie. Mieli częstować kolacjami, zapraszać do
domu, przenocować turystę nie chcąc za to pieniędzy i jeszcze dając mu prowiant
na dalsza drogę.
Zaczęło się właściwie już w samym Tbilisi. Od
rana chodził po naszym hostelu przesympatyczny Gruzin i próbował znaleźć
właścicieli "tych kartonów z rowerami, co leżą na dole". Jak już mu
się to udało, opowiedział o całym swoim kraju i o tym gdzie by tu najlepiej
rowerem pojechać. Przeanalizowaliśmy wszystkie możliwe trasy, przejrzeliśmy
mapy.
Nie udało nam się nawet z Tbilisi wyjechać a już pojawili się następni chętni
na przywitanie tych świrów na rowerach, co to jakieś cienkie opony mają (pewnie
turysta biedny, bo go na inne nie stać…). Robiliśmy przerwę na
stacji benzynowej - mieliśmy tylko kupić wodę ( nie wódę), a zakończyło się
godzinnym nieustającym bruderschaftem z panami w ilości prawie dziesięciu. Skutecznie walczyli z bezrobociem w stolicy Gruzji uzupełniając tamtejsze
wehikuły w gaz. Co ciekawe, byli bardzo światowi i każdy z nich władał
innym "zagramanicznym" językiem - i tak jeden znał trochę angielskiego,
jeden hiszpański a jeszcze inni szprechali trochę po niemiecku. Wybuchowa
mieszanka wynikała oczywiście z faktu, ze każdy z nich już na jakiejś stacji
wcześniej pracował i języka danego kraju zdążył trochę podłapać.
Następny dzień nie był lepszy - tym razem radośnie podjeżdżając do monastyru Haghpat trafiliśmy na gromadę "Armenistanczyków". Pokazywali z daleka charakterystyczny znak kciuka i palca wskazującego z ok.3cm (czyt.25ml) przerwą pomiędzy nimi. Skończyło się na urodzinach jednego z młodych kolegów, zorganizowanych w deszczu pod wiatą i grillem i tańcami a także prowiantem na następny dzień. Wszystko uraczone coraz to ciekawszymi toastami.
Niesamowite było obserwowanie, jak w takiej wiosce
żyją kobiety i jak sobie pomagają. Po
przyjeździe pani wykonała kilka telefonów i już po kilku minutach
zmaterializowały się okoliczne sąsiadki i inne „babuszki” celem przyniesienia czegoś
na kolację dla tych przedziwnych gości. Nasza gospodyni przywiozła coś ze
stolicy, panie zrobiły jakieś nowe obrusy w swoich domkach, wymieniły się,
kurki zniosły jajka na kolację i wszystko się kręci. Bez obrotu pieniądzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz