Wydaje się proste i oczywiste – transport to dla nas pociąg ( i tu mamy do odróżnienia osobowy, IC i TLK – Tandente Linie Kolejowe), potem jest autobus – swoja drogą w miastach jeszcze jako tako ale prawie zapomniany jako długodystansowy sposób komunikacji, przynajmniej w Polsce. I to chyba wszystko z publicznego transportu, prawda? A jak podróżują inni?
Zacznę od wspomnianych w tytule busów, nazwanych tak przez
nas nie bez powodu. Zabierają one w czystej teorii około 11 osób z niewielkim
dobytkiem podręcznym. Że na teorii się to kończy to chyba mówić nie muszę.
Nazwa wzięła się stąd, że nie posiadają one właściwie w żadnym z odwiedzanych
mi krajów regularnego rozkładu jazdy. Odjadą, kiedy chcą – „Inszallah – jak bóg
da”, jak uzbiera się odpowiednia liczba osób, jak pan kierowca się pojawi, jak
wypali papierosa, jak się zmaterializuje ktoś, kto akurat chce zrobić „fuchę” i
tymże radosnym pojazdem przewieźć 20 krzeseł do następnej wioski. Zazwyczaj są
one w stanie technicznym wskazującym mocno na zużycie (znowu spróbowałam się
bardzo ładnie wyrazić), a za przewóz plecaka trzeba dodatkowo zapłacić. W zależności od kraju mają przeróżne nazwy –
i tak na Ukrainie i w Rosji to marszrutki, w Turcji dolmusze, itd. W Birmie
transport „masowy” odbywał się nie tylko busami, ale i tzw. ”tuk tukami”, czyli
klatką na pasażerów ciągniętą przez pojazd jednośladowy. W minibusie panuje
zazwyczaj bardzo wesoła atmosfera i przeżyliśmy już dużo ciekawych rozmów (albo
prób ich nawiązania po angielsku), nauki syryjskich piosenek, wspólnego
jedzenia świeżo zerwanych mandarynek albo palenia papierosów z kierowcą (brrr… Arabom
nie można odmówić, jak częstują, sami palić tez nie mogą jak obok są obcy, bo
nie wypada, zdarza się im więc często tzw. złote rozdanie. Pan kierowca wiózł
już tylko nas i koniecznie chciał nas przekonać, że ten napis LIGHT ma swoje
potwierdzenie w jakości tytoniu – odtrutka na kilka lat). W Gruzji udało nam się
natomiast załatwić nocleg na szybko u pani, która akurat siedziała koło mnie.
Co da się autobusem transportować? Wszystko i wszystkich. Od
roweru na dachu przez sieci rybackie, ryż, ubrania, jedzenie, po zwierzęta. I
to nie koty i psy, ale np. żywe kurczaki trzymane na kolanach. Najdziwniejsza
chyba podróż w życiu przeżyliśmy w Maroko, jadąc z El Jadida do Marrakeszu.
Pomijam, ze parę godzin próbowaliśmy wywalczyć bilety na ten przejazd, a że
miejscowość nieturystyczna to nikt nie potrafił nam wytłumaczyć jak je uzyskać.
Kiedy staliśmy na „dworcu” i próbowaliśmy dostać się do kolejnego autobusu,
którym nie mogliśmy pojechać, okazało się, że nie tylko my mamy problem z transportem.
Był tam pan, który uparcie chciał zabrać ze sobą… owcę. Tak, owcę i uprzedzając
wasze pytanie owca była żywa i miała się całkiem nieźle. Oczywiście musiało
trafić na nasz autobus i biedne zwierzę jadąc w luku bagażowym dawało znać o
swoim istnieniu głośnym beczeniem przy każdym silniejszym zakręcie.
W Azji królują rowery. I to nie tylko jako jednoosobowe
pojazdy. Mamy także riksze, czyli najczęściej pojazd napędzany siła nóg pana
rikszowego z miejscem siedzącym obok dla nieszczęśnika zwanego pasażerem. Jest
też ogromna ilość skuterów, motorków i wszelakich innych pojazdów
jednośladowych, posiadających teoretycznie pojemość 2 osób, w praktyce 2
rodzin. Nie skusiliśmy się na skorzystanie z tych cudów techniki, bardzo często
natomiast wypożyczaliśmy rowery. Przyznaję, że po przejeździe np. przez
Mandalaj zaczynam uważać nawet Berlin za miasto spokojne, bezpieczne, przyjazne
rowerzystom i pełne ludzi stosujących się do zasad ruchu drogowego.
Ciekawy pomysł na urozmaicenie turystom podróży maja tez
Arabowie, a zwłaszcza mieszkańcy Egiptu. Autobusy długodystansowe są tu
niedrogie i zazwyczaj bardzo dobre (zazwyczaj, bo kiedyś zdarzyło mi się jechać
w temperaturze 40 stopni z dyktą zamiast szyby 26 godzin) i działa w nich
klimatyzacja. Działa zazwyczaj tak wydajnie, że średnia temperatura wynosi
13-15 stopni. Nie byłoby w tym jeszcze nic dziwnego, gdyby nie to, że tubylcom,
przyzwyczajonym do temperatur nieco wyższych, ten mankament nie przeszkadza i
smacznie śpią w krótkich rękawkach, podczas gdy turyści, którzy pierwszy raz
podróżują tym środkiem transportu i nie są na to przygotowani (czyt. koc,
kurtka i długie spodnie) bezskutecznie próbują namówić pana kierowcę, aby
trochę spuścił z tonu.
Coś zupełnie innego i niespotykanego wynaleźli tez mieszkańcy
Wietnamu. Ci, co byli, pewnie już wiedzą, że będzie mowa o tzw. sleeping
busach. Nazwa oddaje funkcję, gdyż są to autobusy normalnych gabarytów, ale tak
przerobione, że w środku zamiast siedzeń mamy 3 rzędy piętrowych kuszetek. Cena
za przejazd oczywiście niewielka, tylko proporcjonalna do wielkości owego
miejsca do spania i wzrostu przeciętnego Wietnamczyka (tak więc ja byłam
zadowolona, ale Kornel nie mógł zmieścić stopy, o całej reszcie Kornela nie
wspominając).
Próbowałam sobie jeszcze przypomnieć, czy czymś ciekawych
charakteryzuje się dotychczas przeze mnie widziany transport w Ameryce
Południowej, ale wymyśliłam, że jedyną zmianą były ogromne siedzenia XXL w
autobusach długodystansowych. Być może miały pomieścić przeciętnego turystę z kontynentu
położonego powyżej – kto wie?
A jak wy podróżujecie poza granicami kraju i/lub Europy?
Zdarzyły wam się ciekawe przeżycia z tym związane?
Tekst: Ewa
Zdjęcia: Ewa/Kornel
Faktycznie roweru jako publiczny długodystansowy środek transportu nie traktuję. A może należałoby.
OdpowiedzUsuń